32     Poprzednia strona Spis treści Nastepna strona     :



Paweł Romanowicz


Widziałem ostatnio bardzo ciekawy film, który powstał w roku 1922, "Nosferatu".
Uważam, że film sam w sobie był urzekający. Nie wiem... albo wiem, dlaczego tak na mnie zadziałał. Kino w owych czasach było w powijakach, miało 20 czy 30 lat. Już zresztą można było dostrzec postęp kinematografii, od dworca braci Lumiere, do opisywanego przeze mnie "Nosferatu". Nie jest to jedna, dwie sekwencje, lecz cały film, spojony logiczną fabułą. Z historią. Jedyne, co łączy te filmy, to brak dźwięku. I to także dodawało temu filmowi uroku, choć szkoda, że w kinie, w którym widziałem tą produkcję, naprawdę było cicho (oprócz kilku kwestii czytanych na żywo przez pewnego pana - film jest niemieckojęzyczny, wiec potrzebne było tłumaczenie). Pisze o tej doskwierającej ciszy; czasem bombardowanej śmiechem publiczności - śmietanki (studenci filmówki, co mówi samo za siebie), która zapewne 80 lat temu na pewno lepiej by to nakręciła; ponieważ w przeszłości zabijano ją poniekąd, pianinem. Przez cały pokaz wyświetlania szalał pianista, co dodawało akcji. W kinie Paradox (XXI wieku) pozbawiono nas tego. A szkoda.
Wracam do słów, które napisałem powyżej, czyli dlaczego oglądało mi się tą pozycję filmową dobrze, inaczej. Czułem bowiem, że jest on czystszy od tego, co widzimy dzisiaj na ekranach. Jarzmo pieniądza nie piętnowało wtedy tak bardzo twórców, ponieważ byli oni pionierami w tym, co robili. Nie obliczali bilansu zysków i strat, tylko sam koszt filmu, który, było nie było, musiał jakiś być.
Historia "Nosferatu" jest Wam zapewne znana, została bowiem dokładnie powtórzona w "Draculi" F.F. Coppoli. Jest ona oparta na dziele Brama Stokera, "Hrabia Dracula".
"Nosferatu" bawi jednak częsta niekonsekwencją, pokazuje, jak robiło się filmy kiedyś. Przykładowo Hutter, główny bohater, widząc, iż wampir odjeżdża i mając wszystkie drzwi zamku otwarte (są one bez klamek i zamknięć) decyduje się uciec... opinie o łódzkich adwokatach
ale przez okno, po prześcieradle, co po skoku z niedużej wysokości kończy się jego (Huttera) bytnością w szpitalu.
Inna sytuacja to miasto, gdzie narzeczona Huttera mdleje; w nocy. On oczywiście wybiega po doktora. W środku dnia. Po czym panowie znów wracają otulenia nocą, aby pomóc niewiaście.
Te fakty jednak decydują o szczególności tych filmów. Następnego dnia, po obejrzeniu "Nosefartu", wybrałem się na "Frankenstaina", z 1931 roku. I jeżeli chodzi o robienie filmów to przeżywa się szok. Już wtedy amerykanie mieli sposób na komercyjny sukces, czyli akcja okraszona ciekawą fabułą, tudzież piękną kobietą. Nie mamy tutaj tak dobrze psychologicznie zbadanego Potwora, jak w nowym "Frankenstainie" z De Niro; jednak jak na tamte czasy twórcy i tak wykazali się pomysłem.
Produkcja jest udźwiękowiona, co zabiło oczywiście czar filmu niemego. No i aktor grający Potwora, Boris Karloff, nie przeżył dramatów tego, który grał w "Nosferatu", gdyż wampir po nakręceniu filmu zaczął zachowywać się jak wampir, zwariował. Podobno. Będąc na "Frankenstainie", odczułem już żądzę pieniądza, i choć film był dobry, to jednak zatracił to coś. Coś, co "Nosferatu" posiadał.
Miło było popatrzeć na filmy sprzed dekad. Czy powiedziały one coś o współczesnym świecie? Były one schodkami, na które wspina się kariera kina. Schodami milowymi. A że kariera kina doszła na samą górę, to czy to dobrze? Bo może się okazać, że na górze czeka na nas tylko maszynka do robienia pieniędzy, a w jej cieniu znajdziemy, niestety, tylko pustkę.


32     Poprzednia strona Spis treści Nastepna strona     :